Kontrolerka loków

Jeśli chodzi o osiągnięcia tego roku, to mogę się pochwalić, że opanowałam nowy język. Nauczyłam się biegle mówić po WŁOSOMANIACKU.

Nie robię już wielkich oczu na widok słów: rypacz, myjadło, glutek, aktywator skrętu, stylizator, wcierka, mycie OMO, plopping, gniotu-gniotu i reanimacja skrętu. Wiem, co to znaczy olejować na podkładzie, suszyć z dyfuzorem i odgniatać sucharki. Wiem, po co włosom laminowanie i chelatowanie oraz sprawdzanie temperatury punktu rosy. Znam słowa-zmory: przyklap, przesusz, przeproteinowanie, przeemolientowanie, przenawilżenie lub puch.

Ale o czym w ogóle mowa? O włosach i sposobach na mycie, suszenie i układanie tak, żeby wydobyć z nich naturalny potencjał. Często wychodzą fale lub loki, bo te nielubiane włosy, co są kupą siana nie do ułożenia w żaden sposób, zwijające się po deszczu, często traktowane prostownicą, tak naprawdę „chcą się kręcić”.

Od dawna wiem, że mam kręcone włosy; to po tacie. Nie musiałam się o nie specjalnie dbać, wystarczyło stosować podstawową zasadę pielęgnacji kręciołków – nigdy nie czesać ich na sucho. Jedyny kontakt z grzebieniem miały po myciu i nałożeniu odżywki, wybranej na chybił-trafił. To wystarczało, żeby żyły swoim całkiem dobrym życiem. W chwili, gdy sięgały mi połowy pleców i zaczęły sprawiać problemy, ścięłam bez sentymentu (ale trochę ze wstydem, że idę do fryzjera z kołtunem na karku).

Potem było już tylko łatwiej i mogłam zapomnieć nawet o grzebieniu. Nie zwracałam uwagi, co nakładam na łeb. Przez miesiąc myłam je przypadkiem żelem pod prysznic. Dopiero wtedy zaczęły się dziwnie układać i przetłuszczać.

Aż nadszedł dzień, gdy w moim otoczeniu znalazła się osoba o silnej charyzmie, która wciągnęła mnie do tej przeklętej, włosomaniackiej sekty. Jej guru każą czytać składy kosmetyków, myć włosy według planu i wydawać kolejne pieniądze w sklepie loczek.pl. To moja własna siostra zaczęła mówić tym dziwnym językiem, przesyłała kolejne zdjęcia coraz bardziej skręcających się włosów. Poczułam zazdrość i chęć dołączenia do grona.

Przeszłam szybką inicjację, która polegała na zrobieniu testu na porowatość (nowe słowo!) włosów, kupieniu jednej odżywki i umyciu włosów według instrukcji. Pierwsze efekty sprawiły, że krzyknęłam „chcę więcej” i popadłam w obłęd. Zaczęłam ćpać – informacje, kosmetyki, wszystko co wpadło mi w ręce i zawierało słowo „włosy”. Znalazłam swoją guru włosomaniackiej wiedzy, przystąpiłam do grup członkowskich na Facebooku. Oglądałam kolejne świadectwa przemiany, popierane zdjęciami kręconych głów. GOOD HAIR DAY głosił podpis; obowiązkowe było napisanie, jak, krok po kroku, uzyskało się taki efekt. Obejrzałam jedynie 394575 odcinków z kanałów o włosach na Youtube. Patrzyłam, jak inne dziewczyny myją sobie włosy, wcierają w nie maski, pianki, żele, gniotą sprawnymi ruchami loki i opowiadają o technikach definiowania skrętu. Czytałam o składnikach odżywek, nauczyłam się rozpoznawać proteiny, emolienty i humektanty, które są podstawą włosomaniackiego wyznania wiary – równowagi PEH.

Od tego czasu każde mycie głowy było jak Gwiazdka. Oczekiwałam pierwszych oznak przetłuszczenia włosów i z namaszczeniem układałam w rządku na wannie kosmetyki, wyznaczone do mycia. Nie wiedziałam, co tym razem odgniotę sobie na głowie i co zaprezentuje się oczom. Wyraźnie zdefiniowane fale? Puch? Sprężynki? Szalona objętość czy może sucharki? Jak opętana dokumentowałam efekty. Co rano pędziłam do lustra i niczym uważny kontroler loków monitorowałam deformacje poszczególnych pasm (spanie to duże wyzwanie dla utrzymania loków) oraz planowałam kolejne kroki reanimacji skrętu.

Jak przebudzona patrzyłam na cudze włosy i mówiłam – ty, ty jesteś wybrana, tobie będą się kręcić, spróbuj, dam ci odżywkę na początek, pierwsza będzie za darmo, nie bój się, powiem ci, jak to zrobić. Mam na koncie pierwsze głowy, owinięte czepkami i turbanami, wciągnięte do sekty.

Po pół roku trochę mi minęło. Wciąż myję włosy, ale bez stopera i więcej improwizuję. Przydaje się umiejętność czytania składów kosmetyków i widzę, ile rzeczy powtarza się np. w paście do zębów. Kusi mnie, żeby kiedyś odżywką umyć japę. Nie doszłam do najwyższego stopnia zaawansowania, czyli sprawdzania przed wyjściem z domu temperatury punktu rosy, która określa wilgotność powietrza. Ma ona oczywiście ma wpływ na loki i dobór kosmetyków danego dnia. Próbuję wykończyć nabyte kosmetyki, co zajmie mi z 7 lat.

Czasem ktoś mnie zaczepia i mówi, że mam ładne włosy. Jest to bardzo miłe. Najbardziej zaskoczył mnie tekst „pani ma włosy jak baranki, to naturalne?”. Usłyszałam go od pielęgniarza, który wiózł mnie po operacji do sali. Ucieszyłam się, bo tego dnia wyjątkowo się starałam, w końcu nie mogłam iść do szpitala z byle jaką fryzurą. Chciałam mu już zdradzić wszystkie tajemnice pielęgnacji włosów, ale byłam jeszcze zbyt zaćmiona narkozą i nie umiałam wypowiedzieć słowa „humektanty”.

Czy to szaleństwo coś mi dało?

Z zaskoczeniem odpowiadam: tak. Oprócz wiedzy, jak kręcić loki, dostałam następujące lekcje:

Fajnie jest być jak inne dziewczyny. Kiedyś z ironią i sarkazmem podchodziłam do blogerek beauty i miałam głęboko w dupie interesowanie się pielęgnacją i makijażem, bo „nie będę jak inne dziewczyny”. Wstyd przyznać, że stało za tym przekonanie o własnej wyjątkowości. „Ja to nie będę oglądać, jak jakaś dziewuszka wklepuje kremy, tuszuje rzęsy. Litości! Lepiej porobię coś mądrzejszego.” – myślałam. Tymczasem oglądanie tego bardzo mnie relaksuje, daje mi jakieś informacje i wskazówki do wykorzystania na codzień; mam wrażenie, że to koleżanki, z którymi mogę pogadać i się poradzić. Co ciekawe, część z nich ma tak wyrobione marki w świecie włosingu, że budują własne biznesy i zarabiają na nich piniądz.

Panta rhei. Niezależnie od moich starań i siły włożonej we wgniatanie żelu, loki mają swoje dobre i złe dni. Jak w porach roku Vivaldiego zmienia się skręt w moich włosach i nic na to nie poradzę.

Teoria to teoria, a praktyka to praktyka. Niezależnie od tego, ile obejrzę tutoriali i ile kosmetyków kupię, to dopóki się nie ruszę i nie umyję własnych włosów, nic mi się nie zdefiniuje na głowie (poza chaosem) i wciąż będę wyglądać tak samo. Jedyna droga, żeby sprawdzić, co będzie u mnie działać, to działanie, krok po kroku. Brzmi banalnie, ale dla mnie, osoby kochającej rozmyślanie i poznawanie rzeczy w teorii (wiecie, że umiem jogę tylko w teorii? nawet znam sankryckie nazwy asan, których nie dam rady wykonać), to był przełom.

Włosing to dla mnie praktyka uważności. Każde mycie głowy może być festiwalem dla zmysłów. Zaczęłam zwracać uwagę na kwiatowy zapach odżywki; delikatne drapanie peelingu na skórze głowy; lepką konsystencję kremu do włosów; lekką chmurę pianki, wchłaniającą się we włosy w mgnieniu oka; dźwięk wody, wyciskanej z pasm; upokojający szum suszarki. Obserwowuję efekty i drobne zmiany, a mój ulubiony moment to pryskanie rano we włosy ananasową mgiełką do reanimacji. Szkoda, że nie można jej zjeść.

Wszystko jest w tobie i potrzeba tylko odpowiednich warunków, aby wydobyć twoje naturalne piękno i potencjał. Tą myślą, wcale nie inspirowaną Paolo Coehlo, kończę i dla zachowania równowagi (umysłu, a nie PEH) idę walnąć się suszarką w głowę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *