Zima, styczeń, mróz. Od niedawna do mojego standardowego sezonowego zestawu wyjściowego (kurtka z podpinką po kolana, wełniana czapa, szal do okutania, rękawice po pachy) dołączył niezbędnik każdego Krakusa, który nie chce umrzeć charcząc i łapczywie łapiąc powietrze. Troskliwy Mikołaj przyniósł mi w prezencie chustę przeciwsmogową. Od tego momentu każde wyjście z domu poprzedzone jest sprawdzeniem stanu powietrza w 3 aplikacjach, wyjrzeniem przez okno, oceną sytuacji i decyzją, czy dziś się w nią uzbrajam. Operacja jest pracochłonna, bo trzeba ten kawał materiału nałożyć w odpowiedniej kolejności (po czapce, przed szalikiem), przyłożyć do odpowiedniej części twarzy, zawiązać, wyregulować żeby nie cisnęło w nos, a zarazem nie przepuszczało powietrza nie tam gdzie trzeba, no i nie zapomnieć oddychać. Początkowo nieumiejętnie się nią posługiwałam, co przejawiało się tym, że na samym środku ulicy wydychane powietrze znienacka uchodziło górą w okolicy oczu i momentalnie pokrywało mi okulary parą. Może i nosząc ją oddaliłam wizję śmierci przez uduszenie, ale zwiększyłam ryzyko tragicznego zgonu pod kołami nadjeżdżającego samochodu.

I w ten ciężki czas drepczę w tym całym rynsztunku po mieście, i tak wpada mi pewnego dnia pomysł pójścia na kawkę i ciasteczko, bo akurat po drodze, czemuż by nie.
Wchodzę do cukierni i co widzę? No nic, bo okulary natychmiast zachodzą parą, tym razem od wejścia do ciepłego pomieszczenia. Największa zimowa bolączka okularników, którzy oszczędzają na pokryciu szkieł specjalną powłoką, zmieniającą życie na lepsze. Wyplątuję się więc z tych odzień, odsuwam z twarzy szal, chustę, docieram w końcu do okularów. Ruchy mam powolne, bo napotykam przy tym same przeszkody. Płaszcz zaczyna już grzać, pot ścieka po karku, czapa zsuwa się na oczy, zaistniały ni stąd, ni zowąd w nosie gil nieuchronnie chce się poddać grawitacji i wychynąć na światło dzienne. Zaczynam nim siąpać (nosem), w torbie gdzieś mam chusteczki, które rozwiążą problem i nosa, i okularów. Jednak jest tak przepastna, mieści w sobie pół domu, na dodatek zjeżdża mi z ramienia i jest ryzyko, że wszystko się z niej zaraz wysypie, Szybko kalkuluję, że zanim ogarnę ten majdan i wygrzebię chusteczki, to znikną wszystkie croissanty.
Co robić? Zdejmuję okulary i myślę: trudno, będę zamawiać na ślepo. Podejmę to wyzwanie. Z -7 na jednym i -5,5 na drugim oku (cylinder -1,75) nie widzi się dużo (eufemizm) i mam tylko cichą nadzieję, że z masy nieokreślonych, otaczających mnie kształtów wybiorę ten, który jest człowiekiem i nie będę mówić do słupa. Albo wieszaka. Albo fontanny, która wypuszcza wodę i uznam to za ludzki ruch (chociaż nie wiem, co w cukierni robiłaby fontanna). I wtedy w moim rozmazanym polu widzenia nagle pojawia się znikąd mały, biały kształt i przybliża w moją stronę. Początkowo nieufnie zezuję w jego stronę i nie wiem, o co chodzi. Po chwili dociera do mnie, co się dzieje.
Za ladą stoi pani, która widząc moje potyczki z materią podtyka mi serwetkę do wytarcia okularów. Bez słowa, ze zrozumieniem, empatią i życzliwością. W ciągu 20 lat noszenia okularów taki gest zdarza mi się po raz pierwszy, że ktoś dostrzega te chwile słabości i bezbronność półślepego człowieka zimą i wyciąga do niego pomocną dłoń.
Uśmiecham się najszerzej jak się da, prawie krzyczę, że dziękuję, humor mi skacze, wdzięczność zalewa, wiara w ludzkość wzrasta. Czuję się, jakbym odkryła sekret funkcjonowania świata. Chodzi o małe gesty, które dużo zmieniają. Ruch obcego człowieka, który cię zauważa i pomaga w niedoli. Dotychczas czytałam o tym tylko w książkach, a tu doświadczyłam tego sama i walnęło mnie prosto w lekko skostniałe serce. Czuję się jak bohaterka wyjęta prosto z książki Małgorzaty Musierowicz. Siedzę nad kawą, cieszę się do siebie jak kretynka i postanawiam, że od dziś już zawsze będę miła, dobra i zwracać uwagę na innych, słabszych i w potrzebie.
Dodaj komentarz