Co mi dolega, gdy swędzi w głowie? O kreatywności

Widzisz dwie siwe kobiety. Jedna z nich ma krótkie włosy, jest ubrana w elegancki garnitur, nosi szpilki i złotą biżuterię. Prowadzi firmę kosmetyczną. Właśnie siedzi za biurkiem i rozmawia ze swoim zespołem o nowej linii produktów. Wieczorem będzie odpoczywać na sofie z kieliszkiem wina. Druga ma długie, rozpuszczone włosy, nosi ogrodniczki, w jej uszach wiszą kolorowe kolczyki, a na rękach dzwonią etniczne bransoletki. Właśnie rozpakowała torbę z ekologicznymi warzywami, zaraz zapali skręta i zasiądzie w kąciku do medytacji.

Jak myślisz, która z nich maluje obrazy?

Kreatywność zarezerwowana dla artystów i dziwaków?

Serialowe bohaterki Grace i Frankie to przeciwieństwa. Szkoda, że tylko jednej z nich scenarzyści pozwolili kreatywnie i twórczo spędzać czasu. Dlaczego Grace po pracy nie może malować, pisać, śpiewać lub piec artystycznych tortów? Nie chce czy nie może? Będzie się to kłócić z jej wizerunkiem chłodnej, opanowanej profesjonalistki, prowadzącej biznes? Straci czas na pierdoły? Jedyny sposób, w jaki może odreagować, to alkohol? Czy trzeba być trochę artystą z dyplomem lub niedorzecznym, odklejonym od rzeczywistości, kolorowym dziwakiem, żeby pozwolić sobie na kreatywność w codziennym życiu?

Z definicji kreatywność to myślenie prowadzące do uzyskania oryginalnych i stosownych rozwiązań. Szerzej – zdolność tworzenia czegoś nowego; postawa twórcza, proces umysłowy; umiejętność, której można się nauczyć i ją rozwijać. Dla mnie to coś, co robię tylko dla efektu, którym ma być poczucie czystej przyjemności. Nie musi przynosić korzyści, nie używam jej po coś. Kreatywność jest według mnie dla każdego. Tak jak joga. Nie trzeba być sprawnym i elastycznym, żeby ćwiczyć jogę i zacząć od razu od zaawansowanych, pokręconych asan; tak samo nie ma minimalnych wymagań, żeby czerpać z własnej kreatywności i tworzyć.

Ale sama długo nie uważałam się za kreatywną osobę. Obowiązkowe lekcje z muzyki i plastyki zaliczyć trzeba było na ocenę, co zabijało wszelką radość. Na zajęcia pozaszkolne uczęszczały dzieci, które czymś się już wyróżniały. Chodziłam do szkoły muzycznej, ale umówmy się, to wciąż była szkoła z całym systemem oceniania i zaliczania przedmiotów. Kreatywność kojarzyła mi się tylko z wymuszoną pracą w grupie złożonej z przypadkowych osób, burzą mózgu na zawołanie, podczas której czułam się strasznie. Najbardziej pamiętam tę z samego początku liceum, gdy uczestniczyłam w warsztatach integracyjnych dla pierwszoklasistów. Podczas jednego z nich każda grupa dostawała abstrakcyjne hasło i miała wymyślić coś, cokolwiek na jego temat. Hasła brzmiały: „niech będzie zielone”, „na maksa” albo „obrzydliwe L”. Nigdy nie czułam się tak sparaliżowana i przerażona, niezdolna do zaangażowania się i wymyślania, co wtedy, w grupie dopiero poznanych osób. Przez długi czas czułam, że się nie nadaję do kreatywnego myślenia, a praca w grupie jest obrzydliwa. Dopiero dziś umiem docenić to ćwiczenie i cieszę się, że chodziłam do tej (najlepszej w mieście) szkoły, w której nauczyciele słynęli z niebanalnego podejścia. Lecz niestety i tam nie nauczyłam się, jak dotrzeć do tej kreatywnej części głowy.

Tak mijały lata. Długo nie mogłam nazwać, czym jest ten podskórny, swędzący pociąg do łączenia słów, stawiania krzywych kresek, splatania nitek, grania na instrumencie, śpiewu. Co więcej, czułam że nie wolno mi za nim podążyć. Przecież rzuciłam szkołę muzyczną i w ten sposób przekreśliłam swoją szansę na artystyczną przyszłość. Cechował mnie słomiany zapał, a zapalanie się do kolejnych rzeczy i porzucanie ich w trakcie to najprawdopodniej ósmy grzech główny. Nie miałam ani wykształcenia, ani pracy, która dawałaby mi pole do rozwoju kreatywności. Jedyny moment upuszczenia sobie tej czystej, twórczej radości, który teraz pamiętam, zdarzał się raz w roku, gdy nadchodził moment ozdabiania mazurków wielkanocnych. Kochałam wycinać skórkę pomarańczy w kształt płatków kwiatów, układać na czekoladowej lub kajmakowej masie płatki migdałów w bazie, mazać lukrem napis ALLELUJA. Zabawa trwała krótko („Olka, przestań się z tym już certolić, robota czeka”).

Czułam się z moją potrzebą niepoważna. Dorośli ludzie powinni zajmować się konkretnymi, praktycznymi zajęciami, rozwiązywać poważne problemy. Może dlatego zajęcia w domu kultury kieruje się zwykle dla dzieci, młodzieży lub seniorów. Dorośli mogą mieć co najwyżej drogie, wyszukane, nobliwe hobby.

Pić, jeść, spać, tworzyć

Dopiero po trzydziestce pozwoliłam sobie dostrzec, nazwać i podążyć za zdolnością tworzenia. Od kiedy zaspokajam tę potrzebę czuję, że kolejny klocek wskoczył na swoje miejsce. Co więcej, potrzebuję ćwiczyć kreatywność, tak jak mięśnie kręgosłupa (odkryte również dopiero po trzydziestce). Jeśli nie ćwiczę, odzywa się, boli i ściera uśmiech z twarzy.

Mogłabym zakończyć, że od tego czasu żyję długo i szczęśliwie, ale to nieprawda. Nauka nowych rzeczy w dorosłym życiu to koszmar. Trzeba poświęcić na nie czas. Wydawać pieniądze. Nie mam gwarancji sukcesu. Jestem już za stara i nigdy się tego dobrze nie nauczę. Czasem brakuje mi chęci i motywacji. Nie wychodzi mi. Łatwiej jest czytać internet i patrzeć, co zrobili inni. Nigdy nie będę w tym dobra. To co robię, nie wygląda idealnie. Inni mnie wyśmieją, jak to zobaczą. Nie tworzę rzeczy idealnych.

Znam te wszystkie wymówki i wiem, że początki są straszne, wytwory kulawe, prędzej coś nie wyjdzie, niż wyjdzie i trudno się nie poddać przy pierwszej napotkanej trudności. Ostatnio tak się czułam przy nauce malowania. Nie patrzę na świat przez pryzmat kształtów i kolorów, a chociaż trochę bym chciała, więc zapisałam się na kółko plastyczne. Na każdych zajęciach czułam niechęć, gdy słyszałam temat; ból brzucha, gdy widziałam, jak inni zabierają się do pracy. Miałam pustkę w głowie i chciałam uciec. Ale zawsze po półtorej godziny, spędzonej przy herbacie, muzyce i farbach, coś pojawiało się na kartce. Po wszystkim czułam się mimo wszystko zrelaksowana i zadowolona. Czy umiem już malować? Nie. Czy znam teorię? Nie. Chcę iść na ASP? Nie. Interesuję się historią sztuki? Też nie. Czy coś to zmieniło w skali świata? Pff, nie.

Czy krzywo ciągnąc pędzel po papierze czuję się lepiej? Tak. To mi wystarczy, żeby działać dalej. I wiem, że nigdy, ale to nigdy nikomu nie pokażę pierwszych (a pewnie i kolejnych) rysunków. O ile nie mam problemów z publicznym pisaniem nawet najgorszych głupot, tak z tymi nieudolnymi malunkami czuję się jak ślimak bez skorupki, zbyt wyeksponowany i łatwy do rozdeptania.

Okazuje się, że problemem wcale nie jest grupa. Teraz wiem, że w grupie potrzebuję czasu na oswojenie się, obwąchanie z innymi, zajmuję miejsce trochę z boku, obserwuję, żeby w odpowiednim momencie dorzucić swoje. Od kilku miesięcy uczestniczę w Pisalni – warsztatach pisania w grupie. Określonego dnia łączymy się online, włączamy kamery, dostajemy temat i 45 minut na napisanie czegokolwiek. Potem można przeczytać głośno, to co się wymyśliło. Początki były dla mnie oczywiście dramatyczne. Nie mogłam przeżyć, że w 45 minut nie piszę arcydzieła. Porównywałam swoje teksty do innych. Minęło kilka spotkań, zanim poczułam się pewnie, swobodnie i odważyłam przeczytać się napisane słowa na głos. Wiedziałam, że nie usłyszę krytyki, a dostanę miłe głaski. Słuchałam różnorodnych, wzruszających, szalonych i dzikich historii innych dziewczyn, które wzajemnie napędzały energię do pisania dalej i dalej. To wszystko pozwoliło mi dotrzeć do miejsca w głowie, które nieskrępowanie wyrzuca pomysły i bawić się razem na festiwalu czystej, nieskrępowanej kreatywności.

Zapraszam do zabawy, kimkolwiek jesteś. Jeśli też to czujesz, potrzebujesz upuścić sobie chociaż kroplę kreatywności, to idź i twórz. Wypuść się poza granice rozsądku, przydatności i korzyści. Bez pozwolenia i papieru, bez skrępowania pozwól sobie robić to po nic, dla czystej przyjemności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *