W pogoni za piniądzem

„Rzuć pracę i zostań blogerą” – mówili.

Ja na to – „Oto jestem”.

Może nie do końca tak to wszystko wyglądało i nie do końca właśnie taką miałam motywację, ale fakt faktem, jestem bezrobotna. Piękny stan, gdy można się skupić na rzeczach istotnych, pięknych i dobrych. Czyli głównie na leżeniu, skrolowaniu stron przeróżnych i zastanawianiu się, czym tym razem zająć bezcenny czas pozostały do emerytury. Po 3 dniach ma się dosyć ma się go dosyć, błaga o koniec tej męki i jest się skłonnym zgodzić na jakiekolwiek zajęcie.

Ale czysto teoretycznie to w sumie, czym tu się martwić? Jak mówi klasyk, jeżeli nie mam na utrzymaniu rodziny, nie grozi mi głód, nie jestem Tutsi, Hutu ani żadne te sprawy, wystarczy, że odpowiem sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie – co lubię w życiu robić? No i ja sobie zadaję to pytanie od dawna i zawsze mi wychodzi, że najchętniej to nic. Hm.

W takim razie, zamiast pytać siebie, spytam innych. Zrobię jakieś testy, nie wiem, osobowości, przydatności do życia w społeczeństwie, może chociaż z horoskopu mi coś wyjdzie i wskaże świetlistą drogę zawodową. Przyznaję, co nieco pomogło (bo wiem, że niby potrzebuję „creativity, independence, and need for meaningful relationships with individuals who need their help”). Ale trochę też nie, bo przeczytałam że czegokolwiek nie zrobię, i tak będzie źle. Jak mówi test, mój typ „often wish that they could just be, doing what they love without the stress and rigor of professional life”. I jeszcze że „is more challenging for them to find a satisfying career than any other type”. Super, dzięki, przynajmniej mam już udowodnione czarno na białym, że ja, nie bójmy się powiedzieć tego głośno, ja do normalnej i przyzwoitej pracy się po prostu nie nadaję.

Cóż zrobić. Nie mogę zapomnieć, że oprócz bycia sobą lubię przy tym jeść, lubię pić, pojechać gdzieś lubię, mieć dach nad głową i pokupować czasem rzeczy, które tak naprawdę nie są mi niezbędne, ale reklamy mi wmawiają, że muszę je mieć. Samo z nieba nie spadnie, do tego potrzebuję pieniędzy, a pieniądze zarobię pracując. Tę logikę świetnie rozumiem, dlatego szukam, patrzę, słucham, wysyłam, dzwonię, rozmawiam.

Właśnie, rozmowy kwalifikacyjne. To z kolei widzę jako sytuację, w której dwie strony prześcigają się w przedstawianiu rzeczywistości lepszą, niż jest. Trochę jak randka w ciemno – myjesz zęby, stresujesz się, nigdy nie wiesz, kogo spotkasz i czy nie zechcesz w trakcie uciec; a trochę jak imieniny u cioci – wszyscy siedzą ładnie ubrani przy stole, starają się być dla siebie mili i omijają zakazane tematy. Mile widziana umiejętność to zręczne przeskakiwanie kłopotliwych pytań, sprawne obchodzenie pułapek i kreatywne opowiadanie nawet o najgorszym doświadczeniu jako o czymś bardzo uczącym i rozwijającym. Staram się rozumieć ten język i sprawnie się nim posługiwać, z rozmowy na rozmowę staję się coraz lepsza i sama zaczynam wierzyć w to, co mówię. Ale ma to jednak swoje granice. W chwili, gdy słyszę, że za trzy dni dowiem się, czy zostałam wyselekcjonowana do roli (a do licha, nie biorę udziału w castingu na rolę gwiazdy, tylko normalnej roboty szukam), to wydaje mi się, że mówimy chyba zbyt innymi językami, żeby się porozumieć na dłuższą metę. Ja pas. Na szczęście byłam też już w miejscu, gdzie serduszko zabiło mi mocniej i myślę, że coś z tego będzie.

I’m happy to announce, że wszystko jest na dobrej drodze. Już niedługo będę chomiczkiem biegającym w kółeczku produktywności, pracowitości, raportowania i balansującym między work a life. A tymczasem wracam do robienia rzeczy istotnych, pięknych i dobrych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *