Wstyd przed uczuciami

10 marca 2010 roku cały dzień jechałam pociągiem z Wiednia do Berlina. Pisałam. Łzy kapały mi na kartkę. Zapisywałam wszystko, co pamiętam o moim tacie, który tego dnia umarł.

Miał 50 lat, gdy się urodziłam. Gdy umarł, miałam 24 lata. Inni ludzie mówią, że był mądrym człowiekiem. Byłam za mała, żeby z tego skorzystać. Gdy dorosłam na tyle, żeby go zrozumieć i porozmawiać, miał już problemy z mówieniem. Myślę, że bardzo rozminęliśmy się w czasie.

Odziedziczyłam po nim charakter, włosy i podobny charakter pisma. Byłam rozpuszczoną córeczką tatusia. Wspomnienia już mi się rozmyły, ale pamiętam, że dobrze nam się razem milczało, gdy szliśmy na spacer po auto do oddalonego garażu.

Zaczął chorować, gdy chodziłam do liceum. Strach, że może widzę go po raz ostatni, towarzyszył mi od pierwszego wyjazdu na studia. Tak samo jak żal, że ani razu nie miał siły już wyjść po mnie na dworzec, gdy wracałam do domu. Do dziś czuję zazdrość, gdy widzę ojców stojących na peronie i czekających na swoje dzieci.

Doświadczenie choroby i śmierci taty bardzo wpłynęło na to, jak się czułam w swoich latach dwudziestych. Nie wiedziałam, jak przeżywa się żałobę. Chodzenie przez rok w czarnych ciuchach uważam za zewnętrzny symbol, do pokazania innym. A jak poukładać to wewnątrz?

Po pogrzebie wróciłam do Wiednia, gdzie dopiero co zaczęłam mój semestr na Erasmusie. Miesiąc później siedziałam w innym pociągu, jechałam na zorganizowany, studencki wyjazd na narty (czy to było wtedy nieodpowiednie?). Zaraz po wyruszeniu kilku osobom rozdzwoniły się telefony. Mnie też. Rozległy się polskie głosy, które z niedowierzaniem pytały – jak to wszyscy zginęli?! Tak, to działo się 10 kwietnia 2010 r. Do osobistej żałoby doszło przetrawienie tragedii narodowej, której kolejne momenty obserwowałam z oddali, to przełączając zagraniczne kanały telewizyjne w hotelowym pokoju, to patrząc na alpejskie szczyty i chodząc do sauny po dniu spędzonym na stoku. No w żaden sposób to się nie sklejało (nie wiedziałam potem, co odpowiedzieć na pytanie – jak tam było na Erasmusie?).

Po kilku miesiącach wróciłam do Krakowa. W moim codziennym życiu niewiele się zmieniło, nie odczułam nagłej pustki. Oczywiście miałam wsparcie rodziny i przyjaciół, pamiętam że na pogrzeb przyjechali całą grupą, pamiętam że dostałam kartkę z kondolencjami od znajomych z roku. Wiedziałam, że gdybym chciała porozmawiać, to mam z kim, z tym że chyba byłam splątanym, zaciśniętym węzełkiem – nie wiadomo, od której strony rozplątywać.

Nie wiedziałam, jak się czuję. Nie umiałam rozmawiać, byłam trochę smutna, ale to nic nowego. Poza tym każdy ma swój weltschmerz i powody do gorszego samopoczucia. Dopóki miałam towarzystwo, z którym chodziłam na piwo i niewiele więcej oczekiwałam od życia ani nie stawiano przede mną większych wyzwań – było w porządku.

Z czasem zaczęło nawarstwiać się „nie”. Kolejne niepowodzenia osobiste, niedopełnione zobowiązania, niesatysfakcjonująca praca wiązały kolejne supły. Nie wiedziałam, że jestem w złym stanie, myślałam że tak po prostu wygląda życie. Z czasem zaczęło mnie niepokoić powtarzające się pytanie „czy wszystko jest u ciebie w porządku?”, na które odpowiadałam ze ściśniętym gardłem „mhm”. Nie miałam nic więcej do powiedzenia, martwiło mnie tylko, że coś widać.

Rezygnowałam z wyjść z domu. Pójście w nowe miejsce przerażało, nawet jeśli miał to być inny niż zwykle sklep spożywczy. Po pracy już w autobusie czułam zmęczenie i chciałam tylko się położyć, więc w domu się kładłam. Około wieczora przeżywałam męki, bo wypadałoby wstać, przygotować jedzenie na jutro i umyć się, chociaż zęby. Nie umiałam po prostu wstać i zacząć po kolei robić kolejne rzeczy. Wolałam o tym rozmyślać, leżeć bez ruchu i zasnąć, żeby rano obudzić się w jeszcze gorszym nastroju. Już z rana czułam się przegrana, bo nawet umyć się nie umiem, jak człowiek. Gdy patrzyłam na innych ludzi, dziwiłam się, że znajdują w czymś radość. W lepszych chwilach próbowałam się ogarnąć. Zaczynałam od sprzątania w lodówce, z której wyrzucałam stare rzeczy, kupione kilka tygodni wcześniej i nietknięte. Głębokość dołka, w jaki wpadłam, była wprost proporcjonalna do liczby wyrzucanych siatek z zepsutym jedzeniem.

To był 2015 r. i wstydziłam się przyznać, że myślę o psychoterapii. Nie potrzebowałam cudzych ocen ani porad, co powinnam robić inaczej, żeby poczuć się lepiej. Nie słyszałam wtedy, żeby ktoś mówił otwarcie, że sobie nie radzi i potrzebuje pomocy. Poza tym przecież nie wydarzyło się nic specjalnego, co by uzasadniało tę potrzebę płacenia ponad stówy tygodniowo, żeby ktoś z tobą pogadał.

Przypadkiem znalazłam w internecie ogłoszenie, że SWPS szuka osób „przeżywających trudności, o obniżonym samopoczuciu” do przeprowadzenia płatnego, kilkutygodniowego badania naukowego. Nie powiem, trochę bawił mnie fakt, że miałabym okazję zarobić hajs na swojej złej formie. Zgłosiłam się i tak trafiłam na grupowy kurs mindfulness – hasło, które nie mówiło mi wtedy nic. Po kilku spotkaniach coś zaczęło we mnie pękać i powoli kiełkowała mi myśl, że to wszystko nie musi tak wyglądać i wcale nie muszę się tak czuć.

Euforycznie zaczynałam znowu o czymś marzyć, nosić z powrotem kolczyki, których wydawało mi się, że już nie wypada, szukać zajęć, które mnie cieszą. Jednocześnie widziałam, ile pojawia się tematów, które potrzebuję omówić z kimś indywidualnie. Miałam już zaufanie do psychologa, który prowadził grupowe zajęcia. Zajęło mi 8 miesięcy, żeby umówić się na pierwsze spotkanie. Było to dla mnie tak trudne zadanie, że codziennie odkładałam je na jutro.

Czy skończyło się to happy endem? Chyba tak, skoro tu jestem i otwarcie mówię, że przez blisko dziesięciolecie czułam się ze sobą beznadziejnie. Nie do końca, bo nie przeszłam metamorfozy osobowości i wciąż się o siebie potykam. Mam gdzieś kalendarze i notatniki z tamtego okresu ze szczątkowymi, oszczędnymi zapiskami. Nauczyłam się z nich wyłapywać sygnały, które świadczą o nadchodzącej wywrotce. Zwykle jest to niechęć do przygotowania jedzenia na rzecz zapychania się byle czym, nadmierna senność i wstręt do wieczornego ogarnięcia się do snu – piekielnie nie chce mi się myć.

Do dziś nie wiem, jak przeżywać żałobę. W tym roku minęła 10. rocznica. Nie wiem kiedy nadejdzie moment, że nagle coś mi się przypomni, wtedy ściska mnie w sercu, odbiera oddech i tęsknię. Ale jednak to w zasadzie można się jakoś przyzwyczaić do braku. Czasem chłodno kalkuluję, co jest trudniejsze – przeżyć śmierć rodzica wcześnie i przez resztę życia przyzwyczajać się, że brak jest standardem? Czy może gorzej jednak przyzwyczaić się do jego obecności przez całe życie i przeżyć to późno?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *