Zdolna, ale leniwa

„Pani Ola to jest taka zdolna, ale leniwa.” Pamiętam, z czyich ust i w jakich okolicznościach padły te słowa. Widzę salę, ławkę i osoby, które koło mnie siedziały. To nie był pierwszy ani ostatni raz, gdy usłyszałam te słowa. Ale wtedy uderzyły mnie najmocniej, bo zostały wypowiedziane na forum przy obcych. Poczułam, że ktoś mnie wreszcie przejrzał i publicznie zawstydził.

Oczywiście, że byłam zdolnym dzieckiem. Pamiętam, że przez większą część edukacji szkolnej nie musiałam się specjalnie uczyć. W podstawówce i gimnazjum świadectwo z paskiem to był standard. Chodziłam do szkoły muzycznej i przygotowanie się do lekcji gitary zajmowało mi 20 minut przed wyjściem z domu. Miałam problem, gdy trzeba było napisać wypracowanie z polskiego, czego nie znosiłam i zostawiałam je do ostatniej chwili. Pomagała mi wtedy mama. Jedyną trójkę dostałam z plastyki, bo nie oddawałam prac w terminie. Przyniosłam wszystkie (i to nie ja je narysowałam) dopiero na koniec semestru (pani od plastyki i mama są teraz koleżankami na uniwersytecie trzeciego wieku i razem jeżdżą na plenery malarskie. Ale ta historia z tróją to wciąż tajemnica).
Do liceum dostałam się dzięki temu, że byłam laureatką olimpiady z niemieckiego i nie musiałam uczyć się do egzaminów. Tam zaczęły się schody. Nie dostawałam już piątek. Uczyłam się już więcej, ale miałam też strategię odpuszczania sobie co trudniejszych zadań – do tego należało zdobywanie punktów za aktywność na lekcjach. Pamiętam też, że na historii czy wosie trzeba było prowadzić zeszyt z tzw. prasówką. Co tydzień w specjalnie przeznaczonym do tego zeszycie należało przeanalizować artykuł z prasy opiniotwórczej. Nauczyciel raczej nie sprawdzał tego regularnie; oczywiście odpuszczałam to sobie i starałam się na uzupełnić cały zeszyt artykułów dzień przed ostatnią lekcją – czasem skutecznie (z mizernym skutkiem), częściej nie. Przez lata chodzenia do szkoły nauczyłam się się, że rzeczy przychodzą mi z naturalną łatwością, a jeśli coś było trudne – unikałam tematu. Nie przyszło mi do głowy przyznać się, że sobie nie radzę.

Po liceum poszłam na studia, było to oczywista droga. Nigdy nie miałam wizji wymarzonego zawodu, nie wiedziałam, kim zostanę, jak dorosnę. Kierunek, na jaki się zdecydowałam, nie dawał określonego wykształcenia.
Przez 7 lat studiowałam 3 różne kierunki. Na żadnym się nie wyróżniałam ani specjalnie się nie angażowałam. Ani razu nie miałam wolnego września – wszystkie możliwe egzaminy przesuwałam na sesję poprawkową. Żadnego kierunku nie skończyłam, bo gdy przychodziło do pisania pracy magisterskiej, wycofywałam się. To było dla mnie paraliżująco duże wyzwanie, za które nie wiedziałam, jak się zabrać. Czułam się źle, bo wszyscy dookoła jakoś to ogarniali.

W tym kontekście padało sformułowanie „zdolna, ale leniwa”. Ciągle odkładałam na później, przygotowywałam się na zajęcia w ostatniej chwili, nie dokańczałam rozpoczętych zadań, nie dotrzymywałam terminów, nałogowo odwlekałam rozpoczęcie pracy na danym tematem. To zachowanie nie pomagało w rozwijaniu zdolności. Nie umiałam go zmienić. Co ciekawe, nigdy już nie usłyszałam tego zdania, gdy zaczęłam pracować.

Lenistwo to przeciwieństwo pracowitości. Jeden z grzechów głównych w nauce Kościoła katolickiego. Niebezpiecznie blisko lenistwa leży odpoczynek, który też jest przeciwieństwem pracy. Ogólnie to nie jest cecha, którą można się chwalić. W przeciwieństwie do zdolności.

Zdanie ze spójnikiem „ale”, ma ważną tylko jedną część. Drugą. Znaczenie ma tylko to, co następuje po „ale” i to właśnie te słowa się zapamiętuje. Wszystko przed „ale”, mimo że może być największym komplementem, zostaje magicznie wymazane. Nigdy nie skupiałam się na tym, że jestem zdolna i nie cieszyłam się ani nie zastanawiałam, jak to wykorzystać. Skoncentrowałam się na tym, że jestem leniwa. A skoro już mam postawioną diagnozę, to nic z nią nie zrobię. Mogłabym próbować coś zmienić, ale przecież jestem leniwa. Wydawało mi się, że lenistwo to nieleczona jednostka chorobowa. Zdanie „jesteś zdolna, ale leniwa” do niczego nie motywuje, równie dobrze możesz leżeć na kanapie do końca swych dni i sczeznąć. Tak właśnie robiłam.

Ale w ciągu ostatnich lat, po skończeniu (bo nie ukończeniu) ze studiami, ta zdolna część kilka razy się we mnie odzywała. Uaktywniała się na tyle, że nie dało się jej ignorować i zaczynałam działać. Szybko zaczynało to przynosić dobre efekty. Wtedy zaczynał szeptać głos przypominający o lenistwie. W chwili kryzysowej krzyczał i blokował. Nie pomagał, nie mówił – hej, pamiętaj o tym że jesteś zdolna i nie warto się teraz poddawać, to tylko chwilowy kryzys, nic czego nie jesteś w stanie przeskoczyć, przepracować, opanować, nie tylko ty tak masz, spytaj się kogoś i poszukaj pomocy. Odbierał chęci do działania, bo z góry wiedział, że znowu zawalisz.

Trudno myśli mi się o sobie jako o leniwej osobie. Fantastycznie myśli się o sobie jako o zdolnej. Określenie „zdolna, ale leniwa” w niczym mi nie pomogło, tylko podcinało skrzydła. Nie dało mi żadnych narzędzi, wsparcia ani pomysłów, jak wykorzystać swój potencjał. Potrzebowałam wielu prób, żeby znów choć trochę je rozwinąć. Każdej towarzyszył strach, że znów mi się nie uda, nie dokończę i dobitnie udowodnię sobie tylko to, co już wiem – że do niczego się nie nadaję.

Dokładnie tak mam z pisaniem. Łatwo przychodzi mi formułowanie słów w teksty i jeszcze nigdy w życiu nic mnie tak nie cieszyło. Od kiedy zaczęłam publikować, dostałam mnóstwo pochwał, komplementów od bliskich, znajomych lub nieznajomych osób. Byłam zdziwiona, że aż tak dobrze piszę i trafia to do ludzi. Oczywiście na początku miałam wizję podboju blogosfery, zdobywania nagród (nawet wiem, co powiedziałabym na uroczystej gali i kogo bym na nią wzięła ze sobą; nie wiem tylko, w co bym się ubrała), pisania jak szalona dniem i nocą. Potem po prostu chciałam pisać dla przyjemności. Mimo to nie traktowałam pisania jako czegoś ważnego, na co trzeba zarezerwować sobie czas; nawykowo odsuwałam je, zalegałam na kanapie i zaczęłam znów się besztać, że sama siebie zawodzę. Im dłużej nie pisałam, tym trudniej było mi do tego wrócić.
Potrzebowałam usłyszeć wiele wystrzałów fajerwerków i wreszcie jednego dużego huku tuż nad uchem, żeby się ocknąć.

Czego w tym wszystkim się wstydzę? Na pewno nie tego, że jestem leniwa, bo w tym kontekście to nietrafione określenie. Moje ciągłe odkładanie, do którego otwarcie się przyznaję, wynika z innych problemów i wreszcie wiem, jak do nich podejść.

Wstydzę się, że tak łatwo uwierzyłam w przyklejoną łatkę. Wstydzę się, że nawet z tym nie dyskutowałam. Wstydzę się, że jako piątkowa uczennica niesprawiająca problemów pedagogicznych, ukrywałam fakt, że nagle mam z czymś trudności – pewnie się ich wstydziłam. Wolałam udawać i kłamać, że wszystko jest w porządku. Wstydzę się, że nie szukałam wcześniej pomocy, bo zmarnowałabym mniej czasu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *