Żyła długo i szczęśliwie

Euforia, fajerwerki, oklaski.

Udało mi się opowiedzieć bajkę z happy endem, którą można zakończyć słowami „i żyła długo i szczęśliwie”. Kolejna opowiastka jeszcze tylko doda cukru do tego magicznego świata pełnego synchroniczności, pięknych zbiegów okoliczności i spełniających się życzeń.

Pierwsze minuty nowego życia w Krakowie były ciężkie i wystawiły mnie na próbę. Wysiadłam z pociągu i skierowałam się w stronę przystanku tramwajowego. Zawsze kupuję bilet, jak porządny obywatel i osoba panikująca na widok kanarów – nawet z ważnym biletem w ręce. Doznałam prawdziwego dramatu, ponieważ automat zjadł mi 5 zł i nie chciał oddać. Pomyślałam, że świetnie się zaczyna, jednak postanowiłam nie dać zbić się z tropu i swojego nowego pozytywnego, akceptującego podejścia do życia. Zamiast pogrążać się dalej i myśleć „głupia, trzeba było wcześniej przeczytać, że płatność tylko kartą, a nie wpychać tam monety”, czy „mogłaś olać ten bilet, o tej porze na pewno nie będzie kanarów, trzęsidupo” uznałam, że tak miało być. I tak to wszystko nieważne, jestem ponad to, i po prostu nie mam 5 zeta. Zen. I wiecie co? Następnego dnia ten hajs do mnie wrócił. Znów gdzieś jechałam, za odliczoną kwotę kupiłam bilet w tramwaju, usiadłam, a po kilku minutach poszedł do mnie gość, który stał za mną w kolejce i powiedział, że nie zabrałam reszty z automatu, Wysypał mi na rękę garść monet o łącznej wartości…5 zł. Patrzyłam z niedowierzaniem, chciałam powiedzieć że chyba jednak to pomyłka, ale mężczyzna już zdążył zniknąć. Czad! Świat wynagrodził mi trudy dnia wczorajszego, pogłaskał po głowie za zachowanie równowagi i pokazał swoje przyjazne oblicze. Jestem pewna, że gdybym za te pieniądze kupiła kupon totka, w tej chwili wachlowałabym się grubym plikiem pieniędzy. Niestety, sobota wieczór, zamiast kolektury Lotto znalazłam czynną Żabkę z Tyskim w promocji „3 za 5 zł” – powiedzmy, że to też był dobry zakup.

Wiem, że wszystko to brzmi jak totalnie biedna przypowiastka z morałem, że trzeba być zawsze dobrym i miłym, a na końcu wszyscy się roześmieją. Nic nie poradzę, że tak się właśnie podziało, a na dodatek mam świadków.

Czas w końcu zejść na ziemię, gdzie kończy się bajka i zaczyna realne życie.

Brutalna rzeczywistość nadeszła 1 września, gdy odebrałam klucze do wynajętego miesiąc wcześniej mieszkania. Trafiłam na nie przypadkowo, przez polecenie znajomych, które mieszkają 2 piętra niżej w tej samej kamienicy. O wynajęciu go zdecydowałam w 30 minut i kierowałam się pokrętną logiką leniwej osoby. Lokalizacja (3 minuty do pracy), metraż (wielkie) i cena (niska) przeważyło nad stanem (do remontu), wyposażeniem (vintage hard) i faktem nadchodzącej zimy (czy ja już pisałam, że to kamienica?). Pierwsze minuty „na swoim” spędziłam na gapieniu się w ściany i wdychaniu kurzu zalegającego od miesięcy w przedwojennych kątach. Przyznaję, to był moment, gdy zaczęłam wątpić. W siebie, swoje wartości, motywacje i zdrowie psychiczne. Cóż, umowę już podpisałam na rok, nie będę przez ten czas tak stać. Zaczęłam metodycznie spisywać to-do listę, która szybko zapełniła kilka kartek A4. Przy pomocy dobrych, pracowitych i doświadczonych ludzi-wolontariuszy zaczęłam akcję renowację, która zajęła wiele godzin pracy. Nigdy wcześniej nie robiłam remontu, więc każdy etap to było odkrywanie nowych terenów i doświadczeń. Mycie ścian – łał! one są już jaśniejsze i tak nie śmierdzą, szpachlowanie – uwielbiam, wybór farb – spędziłam godzinę przed półką z kolorami zastanawiając się, czy bardziej odpowiada mi na ścianie „bita śmietana” czy „cynamonowa poświata”. Wreszcie malowanie, sprzątanie po malowaniu, sprzątanie po sprzątaniu… Mycie okien, mycie ram, mycie drzwi i parkietu. Mycie wanny po myciu pędzli. Malowanie mebli, mycie kuwetki po farbie, szybka lekcja co zrobić, gdy przez pomyłkę kupiło się farbę olejną zamiast akrylowej, gorączkowe mycie rąk rozpuszczalnikiem w celu usunięciu granatowej (przepraszam, kolor nazywał się „ciemna noc”) farby i wietrzenie, wietrzenie, dużo wietrzenia

Po 3 tygodniach miałam dość i codziennie, wchodząc na drabinę w odzieży roboczej, przeklinałam się za podejmowanie spontanicznych decyzji. Mimo widocznych postępów i powolnego urządzania się byłam w wisielczym nastroju. Nie pomogły nawet cotton ballsy pieczołowicie powieszone w świeżo umytym oknie i mające robić tak zwaną atmosferę. Rzucały ciepły blask na kupę ciuchów skłębionych w walizce i legowisko z materaca. Wyglądało to tak, jakby zagnieździł się tam bezdomny, grzebiący w śmietniku koło Ikei.

W międzyczasie przyszła jesień i nastała parada dramatów. Zdążyłam mieć typowo sezonowego doła, skręcić kolano i zgubić swój ulubiony długopis. W pracy przeżywałam koszmar wdrożenia, próbując zrozumieć, czym i z kim mam się teraz zajmować. Na dodatek od pewnego czasu odczuwałam przemożną chęć i pragnienie zrobienia czegoś, co pomoże mi  w końcu identyfikować się z konkretną grupą i mieć co wpisywać w różnych formularzach w rubryce „zawód”.

Dlatego też zeskanowałam kilka odgrzebanych dokumentów, uzyskanych lata temu i wysłałam je w odpowiednim momencie w mailu zatytułowanym „rekrutacja”. W odpowiedzi otrzymałam wiadomość o treści „akceptacja”. Przy robieniu przelewu tytułem „opłata za usługi edukacyjne” na konto jednej ze starszych uczelni w Polsce zasępiłam się i zastygłam nad klawiaturą z błąkającym się po głowie pytaniem „czy to ma kolejny raz sens? ale na pewno?”. Wskutek tych cyfrowych zabiegów przez najbliższy rok będę wydeptywać znane mi już ścieżki, wchodzić do starych-nowych budynków, na których widnieje żółto-niebieskie logo i poddawać się intelektualnym rozrywkom, jak coś przełożyć na język ojczysty lub ten inny, wroga. Wszystko dla nowej, lepszej rzeczywistości.

Mogę uznać, że rzeczy idą zgodnie z planem. Chciałam pracować, dokształcać się, mieć towarzystwo. Widzę, że dobrze jest wrócić w miejsce, które się już zna, mieć plan i przeświadczenie, że w niespodziewanej chwili łączą się przeróżne, odległe kropki, niektóre namalowane świadomie, inne chlapnięte przypadkiem. Nie wyklucza to jednak małych i dużych kryzysów, znudzenia, zwątpienia i złych momentów. Myślę wtedy o wszystkich alternatywnych scenariuszach, z których świadomie zrezygnowałam i wcale tego nie żałuję. Nie byłabym tam lepszą wersją siebie.

 

A teraz idę rzygnąć tęczą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *